Tusan Beach
Dzień 1 (9.04.2019)
Welcome to Sarawak
Do Miri przyjechaliśmy po 17.00. Z dworca zamówiliśmy Graba, który za kilkanaście ringgitów zawiózł nas do hostelu. To nasz pierwszy przejazd po stanie Sarawak i od razu było widać ogromną różnicę w porównaniu do miejsc, w których byliśmy do tej pory. Ulice były zadbane i czyste, budynki lepiej utrzymane, a całe miasto sprawiało wrażenie bardziej rozwiniętego. Nasz hostel znajdował się w dość nowej dzielnicy, blisko plaży i parku. W sąsiedztwie były hipsterskie knajpy z jedzeniem i alkoholem oraz zadbane i zamiecione chodniki (niespotykane wcześniej!). Tym razem trafiliśmy na mały, ładny i pachnący hostelik.
Dzień 2 (10.04.2019)
W poszukiwaniu najpiękniejszych plaż
Rano zjedliśmy tradycyjną laksę na śniadanie i nie chcąc tracić czasu w mieście ruszyliśmy dalej. Na wszelki wypadek wzięliśmy cały dobytek ze sobą i poszliśmy na dworzec autobusowy. Transport miał być publiczny, ale w informacji dowiedzieliśmy się, że busy do miejsca oddalonego około 30 km od Miri nie jeżdżą. Jak zwykle zamówiliśmy sprawdzonego Graba, który za 35 MYR zawiózł nas na jedną z najpiękniejszych plaż.
Droga tutaj prowadzi cały czas wzdłuż wybrzeża, a niedługo po podwyższeniu terenu skręca w prawo. Na jej końcu znajduje się kilka budek z jedzeniem, toaleta i zejście na plażę. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było wypicie wielkich kokosów, które nabyliśmy od jednego ze sprzedawców. Z góry skały roztaczał się piękny widok na wzburzone morze i piaszczystą plażę. Oprócz nas nie było w okolicy żywej duszy. Od razu wiedzieliśmy, że zostajemy tutaj na noc.
U tego samego sprzedawcy zostawiliśmy nasze plecaki i poszliśmy na spacer. Piasek, wiatr i woda były tak gorące jak nigdzie indziej. Oprócz naszych śladów widać było odbicia łap i ogona wielkiej jaszczurki, która wchodziła i wychodziła z wody. Po przejściu obok wielu jam i urwisk skalnych wybraliśmy piękną plażę na chwilę odpoczynku i kąpieli. Ciepłe fale przyjemnie nas orzeźwiły, posiedzieliśmy chwilę na piasku i powoli wróciliśmy do naszej bazy. Po drodze minęliśmy nawet kilka osób, które przyjechały obejrzeć zachód słońca. Przy staganach na górze klifu zrobił się już spory tłum ludzi. Wszyscy jednak przyjeżdżali na kilka minut - zrobić zdjęcie i pojechać dalej. Po szybkim prysznicu kupiliśmy kokosy, smażone warzywa i ostatnie dostępne kawałki grillowanego mięsa i zjedliśmy kolację przy zachodzie słońca.
Okazało się, że oprócz nas na ten sam pomysł biwakowania wpadła grupa rowerzystów. Rozbiliśmy namiot na drewnianym podeście, zaraz przy ulicy i straganach.
Dzień 3 (11.04.2019)
Noc, o dziwo, nie przebiegła zbyt spokojnie. Około 2 nad ranem (lub raczej w samym środku nocy) przyjechała śmieciarka, która była tak głośna, jakby obok nas lądowało UFO. Obudziła dziewczyny z namiotu obok, które zaczęły się krzątać i hałasować. A już kilka godzin później mieliśmy kolejną pobudkę - tym razem nie hałasy, a zapach. Wszędzie dookoła pachniało spalenizną. W takich warunkach ciężko było spać, dlatego przed szóstą już byłam na nogach i fotografowałam wchód słońca przebijający się przez opary dymu. Podobno farmerzy spalają lasy, żeby zakładać plantacje, bo to najtańszy sposób. Niestety palą się nie tylko drzewa i rośliny na powierzchni, ale też pod ziemią. Dlatego nie widać ognia, a tylko wydobywający się spod ziemi dym. Po kilku godzinach pod zadymie nie było śladu i znowu zrobiła się przepiękna pogoda.
Po ogarnięciu naszego obozowiska rozsiedliśmy się wygodnie na zniszczonych plastikowych krzesłach i drewnianych ławach, przy stolikach obleczonych we wspaniałe, zużyte ceraty. Zjedliśmy po kilka bananów na śniadanie, wysmarowaliśmy się porządnie kremem z filtrem i poszliśmy na plażing. Oprócz nas nie było żywej duszy. Słońce już rozgrzało piasek tak bardzo, że nie dało się po nim chodzić. Woda w morzu była gorąca - dużo cieplejsza niż pod prysznicami w jakich dotąd się myliśmy! O piękną, prywatną plażę naprawdę nie było trudno. Zatrzymaliśmy się na drugiej, odciętej wodą z obu stron. Tusan Beach jest w mojej czołówce najpiękniejszych miejsc na Borneo. Jeśli któryś z naszych czytelników zapędzi się w ten rejon świata niech wpisze Tusan na swoją listę “must see”. Koniecznie!
Żałujemy, że nie zostaliśmy dłużej, ale mieliśmy bardzo ograniczony czas do naszego lotu z Miri. Około 13.00 przyjechał po nas umówiony wcześniej sprzedawca, który za 20 MYR podwiózł nas do najbliższej miejscowości Bekenu. Tam umówił kolegę, który miał zabrać nas dalej, do Niah Caves. Kierowca zażyczył sobie 120 MYR, co było strasznym zdzierstwem, więc wylądowaliśmy w chińskiej restauracji, która jest podobno najlepsza w całym mieście (ludzie spotkani 600 km dalej, którzy usłyszeli “Bekenu” od razu kojarzyli sztandarowe danie, czyli zupę z krewetkami!). W restauracji nie mają wydrukowanego menu, a nikt nie mówił po angielsku. Po kilku minutach prób dogadania się z obsługą jedna z pań poszła do kuchni po kucharza, który jako jedyny umiał się z nami porozumieć. Był dość bezpośredni i nie próbował nam opisywać potraw, tylko zabrał nas do kuchni i po prostu pokazał wszystko co może nam przyrządzić. Bartek wybrał swój kawałek ryby, ja wzięłam sos z kurczakiem. Jedzenie faktycznie było bardzo dobre, a sława miejsca uzasadniona. Kiedy zjedliśmy podszedł do nas kucharz i zapytał skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Powiedzieliśmy, że naszym celem jest Park Narodowy Niah Caves, ale niestety nie mamy transportu. Chcieliśmy skorzystać z Graba, ale niestety w okolicy nie było żadnego dostępnego kierowcy. Kucharz bez owijania w bawełnę powiedział, żebyśmy się zbierali, a on nas zwiezie, jeśli tylko zapłacimy za paliwo. Zaskoczeni szybko zapakowaliśmy się do auta. Wong opowiedział nam, że to jego rodzinna restauracja, mieszka w Miri, a Bekenu jest miastem, z którego pochodzi. Okazało się że jest bardzo miłym i uczynnym gościem, jeśli tylko przyjeżdżają do jego restauracji zbłąkani turyści, którzy chcą się dostać do Niah Caves zawsze ich podwozi. Zawiózł nas do samego parku i towarzyszył nam też w recepcji, kiedy dowiadywaliśmy się o wstępy i nocleg. Odjechał dopiero kiedy wiedział, że mamy gdzie spać, co jeść i znamy drogę do jaskiń. Na koniec zaproponował, że następnego dnia podwiezie nas za darmo z Bekenu do Miri, bo i tak będzie wracał do domu. Naprawdę mieliśmy szczęście!
– Małgosia
