Brunei
Dzień 1 (7.04.2019)
Z Labuanu wsiedliśmy na prom odpływający o 11:00 do Muary. W ciągu godziny byliśmy już w innym kraju. Brunei jest malutkim i bardzo bogatym państwem rządzonym przez Sułtana. Charakterystyczny dla kraju jest zakaz picia i sprzedaży alkoholu oraz brak podatków. Brunei wydobywa ropę, więc paliwo tutaj jest tak tanie, że jak przeliczałam na stacji benzynowej cenę z dolarów na złote to musiałam zapytać się Bartka czy nie popełniłam gdzieś błędu! Litr benzyny kosztuje 0.86 PLN, więc nic dziwnego w mieście nie widać pieszych, a wszyscy jeżdżą samochodami. Zanim przeszliśmy kontrolę graniczną, Bartek musiał wypełnić pomarańczowy druk o przewożeniu alkoholu (4 puszki piwa), a nasze plecaki zostały przeszukane przez strażnika. Kiedy wyszliśmy z budynku zobaczyliśmy parking, zamknięte kasy biletów i kilka osób które przypłynęły z nami promem. Czytaliśmy wcześniej, że odjeżdżają busy i taksówki z portu do miasta, ale nikt nic nie wiedział… Po okołu pięciu minutach, podszedł do nas mężczyzna i zaproponował podwózkę. Pół godziny później byliśmy w hostelu - podwieźli nas przesympatycznie ludzie przy okazji polecająć miejsca, które warto zobaczyć w Brunei. Przejazd z portu do stolicy Bandar Seri Begawan poszedł tak sprawnie, że mieliśmy jeszcze cały dzień spacerowania po mieście! Zostawiliśmy plecaki w hostelu i zaczęliśmy od obiadu. Tuż obok znajdowała się restauracja, w której zamówiliśmy dwa rodzaje curry i byliśmy zachwyceni. W końcu jemy coś innego niż mee hun i smażony ryż!
Po obiedzie poszliśmy powoli do centrum miasta. Spacer był trochę łatwiejszy, bo tym kraju mieli… chodniki! Co prawda przejść dla pieszych nie było tyle ile powinno, ale zawsze coś. Oczywiście po drodze nie spotkaliśmy ani jednej osoby, a całe miasto wyglądało na bardzo senne. Jednym z budynków, na który natrafiliśmy był Royal Regalia, czyli coś na kształt pawlacza, model SVLTAN. Całe wnętrze ociekało złotem, w gablotach na wejściu pokazane były historyczne zdjęcia rodziny królweskiej i współczesne fotki Sułtana z łowienia ryb, jazdy na rowerze itp. W te wielkie marmurowo-złote progi musieliśmy wejść w białych kapciach, typu jednorazówki z hotelu. Kontrast był dość zabawny, a ja czułam się jakby brakowało mi tylko puchatego szlafroka do kompletu (potrzeba uzasadniona - klima działała na maxa). W kolejnej części w szklanych gablotach pokazane były przeróżne rupiecie, najczęściej ociekające złotem, które Sułtan dostał w prezencie od przywódców lub ministrów Z innych krajów. Ilość kiczu, którą zobaczyliśmy była powalająca. Niestety nie można było robić żadnych zdjęć! A szkoda, bo niektóre eksponaty naprawdę trudno opisać słowami. Miejsce dziwne i w Polsce na pewno nie znajdzie się podobnego, więc warto odwiedzić. W rankingu na najbardziej kiczowane miejsce wycieczki Royal Regalia zdecydowanie prowadzi.
Dalej powłóczyliśmy się powoli ku portowi, z którego można dopłynąć do wioski na wodzie. Jak tylko pojawiliśmy się na brzegu od razu zaczęli podpływać do nas mężczyźni proponujący przewózkę na drugą stronę, opłynięcie wioski lub cokolwiek tylko zechcemy. Liczyli sobie sporo, a my nie mieliśmy ochoty na pływanie głośną łódką, więc podziękowaliśmy. Turystów jednak byo tak mało, że targowanie się było bardzo proste i właściciele łódek szybko schodzili z ceny o ponad połowę. W trakcie jednej z takich rozmów podeszła do nas para azjatów i poprosiła o zdjęcie. Byłam pewna, że chcą, żeby ich sfotografować, ale nie… dziewczyna chciała mieć fotkę ze mną. Byłam na tyle zmieszana, że się zgodziłam, ale do tej pory nie wiem o co w ogóle chodziło.
Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po tym wyludnionym mieście i udaliśmy się do hostelu. A tam… niespodzianka, ale z tych okropnie nieprzyjemnych. Hostel wyglądał na bardzo miłe miejsce, zadbane i wyremontowane, ale nasz pokój niestety był przesiąknięty zapachem naftaliny. Tak silnym, że wyciskał łzy z oczu (przynajmniej z moich). Intensywne wietrzenie pokoju trochę pomogło, ale spało się ciężko. W tym rejonie naftalina jest często używana do odstraszania owadów, więc nieraz przechodząc obok jakiegoś sklepu lub człowieka musieliśmy wstrzymywać oddech.
Rano zeszliśmy na hotelowe śniadanie. Miłym zaskoczeniem był bon do restauracji, w której zjedliśmy wczoraj obiad. Z dość obszernego menu wybraliśmy placki roti z dwoma indyjskimi sosami. Pomimo, że restauracja wyglądała niemal jak McDonald’s i na początku nie spodziewaliśmy się za wiele, to jedzenie było przepyszne! Zadowoleni i najedzeni sprawdziliśmy o której i skąd odjeżdżają busy do Miri, zabraliśmy nasze tobołki i poszliśmy na spacer do centrum miasta. Poprzedniego dnia wracając zauważyliśmy most dla pieszych, który łączył dwie części miasta, a którego nie było na mapie. Okazało się, że przejście przez niego skraca nam trasę o jakieś pół godziny! Bus czekał na przystanku, załadowaliśmy do niego plecaki i poszliśmy na zakupy jedzeniowe. Za bilety zapłaciliśmy 20$ od osoby, przejazd trwał około czterech godzin, a bus jechał prawie pusty! Na początku było w nim sześciu pasażerów, a niedługo przed granicą dosiadło się dwóch kolejnych. Nic dziwnego, ze względu na śmiesznie niskie ceny paliwa przejazd pewnie i tak im się opłacał.
– Małgosia
