Sandakan

Dzień 1 (2.04.2019)

Sepilok - pomarańczowi ludzie i Kubuś Puchatek

Ministerstwo Spraw Zagranicznych sugeruje unikać wizyt na wschodnim wybrzeżu Borneo, zwłaszcza w okolicy Sandakanu. O dziwo nie ze względu na brud i gigantyczne karaluchy, a przez… piratów, którzy tam grasują. Nasze ubezpieczenie obejmuje porwania, więc nie baliśmy się zaryzykować. Ahoj przygodo!

Z lotniska, łapiąc Graba za 13 MYR, pojechaliśmy prosto do Sepiloku. Znajduje się tam Orang Utan Rehabilitation Center i Sun Bear Conservation Center. Są to miejsca, w których zwierzęta są leczone i przygotowywane do samodzielnego życia w naturalnym środowisku. Spóźniliśmy się na poranne karmienie orangutanów, ale wchodząc na teren dostępny dla zwiedzających znaleźliśmy się w prawdziwym tropikalnym lesie deszczowym. Otoczyła nas bujna roślinność, w której kryły się zwierzęta. Udało nam się dostrzec orangutana odpoczywającego wysoko w koronie drzewa. Spotkaliśmy też stado makaków, które nie tylko nic sobie nie robiły z naszej obecności, ale nawet były dość wrogo nastawione.

Czekając na drugie karmienie orangutanów wybraliśmy się zobaczyć słoneczne misie, które mieszkają na Borneo. Charakterystyczne dla nich jest to, że wspinają się na drzewa i zjadają miód! Czyli dokładnie jak Kubuś Puchatek. Kilka niedźwiedzi było tymczasowo zamkniętych na niewielkiej, ogrodzonej przestrzeni. Zwierzaki były bardzo leniwe, więc stado makaków, które się pojawiło bez problemu skradło całą uwagę zwiedzających. Małe małpy wchodziły na platformę widokową, kradły jedzenie misiom i w ogóle nie przejmowały się ludźmi. Jedna z nich nawet padła na podłogę i po prostu przed nami leżała. Z makakami jest tak, że lepiej zejść im z drogi i ich nie prowokować. Dlatego kiedy zaczęły się zbliżać pani z obsługi poleciła stanąć wszystkim blisko siebie i nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z żadną z małp. Samo takie spojrzenie makak odbiera jako prowokację. Problem jednak pojawia się kiedy pokaże zęby, oznacza to wyzwanie do walki. Można pomyśleć, że jedna mała małpa to nie może być duży kłopot, ale te sprytne bestie zwołują wszystkich członków stada i już za chwilę musisz zmierzyć się z ponad dwudziestoma osobnikami. A to już nie wydaje się takie proste.

Między 12 a 14 centrum z orangutanami jest zamknięte, więc skorzystaliśmy z okazji żeby coś zjeść. Obok znajduje się nieduża stołówka, która serwuje zaskakująco dobre jedzenie jak na turystyczność miejsca. Ceny są też zupełnie normalne. Zamówiliśmy tajski Tom Yum i Nasi Rojak. Oba bardzo smaczne, chociaż zupa była ciut za ostra. Punkt 14, wchodziliśmy z powrotem do orangutanów, do czego uprawniał nas kupiony rano bilet. Zaczęliśmy od końca trasy - budynku szpitala, przy którym mieszkają orangutany potrzebujące najwięcej pomocy. Na wejściu mieliśmy okazję obserwować orangutanią bujkę - dwa młode samce radośnie się okładały i gryzły. Zabawa wydawała się dość agresywna, ale toczona była w całkowitej ciszy, nawet ewidentne z mimiki okrzyki bólu, były całkowicie nieme. Z drugiej strony budynku, za wielką szybą zostały wrzucone różne owoce i od razu pojawiło się kilka orangutanów. Przedostając się po linach lub wspinając po słupkach szybko wybierały ulubiony smakołyk, który zabierały w bezpieczne miejsce. Tu szczególnym zainteresowaniem cieszył się kokos, o którego toczyły się małe utarczki. Brała w nich udział nawet olbrzymia samica z młodym. Druga część karmienia odbywa się w lesie, na specjalnie przygotowanej platformie. Dokarmiane są tam orangutany, które przyzwyczajają się do życia na wolności. Ich dieta jest monotonna, składa się tylko z bananów, żeby motywować je do samodzielnego poszukiwania żywności. Jedyny orangutan, którego tam zobaczyliśmy, był już na miejscu, wylegując się na metalowej kracie. Przybycie sporej grupy ludzi wywołało jego lekkie zainteresowanie. Natomiast kiedy pojawiło się jedzenie, zaczął oddalać się do lasu. Dopiero po chwili zawrócił i zszedł po długiej linie na platformę, aby zabrać jak najwięcej przysmaków. Podobno mała ilość orangutanów na dokarmianiu to dobry znak - po tym wiadomo, że są już samodzielne.

Sepilok znajduje się około 30km na zachód od Sandakanu. Leży na trasie do rzeki Kinabatangan, którą chcieliśmy zobaczyć, dlatego postanowiliśmy spróbować dojechać od razu tam zamiast cofać się do Sandakanu. Według aplikacji Grab dojazd miał kosztować 45 MYR i od razu znalazł się kierowca chętny nas tam zawieźć. Niestety kiedy podjechał, okazało się że trafiliśmy na cwaniaka, który zaśpiewał za tę przyjemność podwójną stawkę. Z kolei za dojazd do naszego miejsca docelowego (które było jeszcze 40 km dalej) zaproponował 250 MYR, co uznaliśmy za absurdalnie dużo i zrezygnowaliśmy z jego usług. Wróciliśmy do hostelu z lokalnym kierowcą taksówki, który zabrał nas za połowę normalnej ceny.

Co do samego Sandakanu… tak szybko jak przyjechaliśmy, tak szybko wyjechaliśmy. Po zmroku miasto zamiera, na ulice wychodzą wielkie karaluchy i podejrzana młodzież, która ciągle zaczepia i prosi o “one ringit”. Nie ma prawie żadnej otwartej knajpki, w której można zjeść kolację. Nawet McDonald nas zawiódł - rozpuściły im się lody. W samym hostelu dostaliśmy pokój bez okien i z zepsutą klimatyzacją, przez co obudziliśmy się z katarem. A na podwieszanym suficie całą noc słyszeliśmy tupot malutkich stópek. Mamy nadzieję, że przynajmniej szczury miały dobrą zabawę. Więcej żalu nie ma sensu tutaj wylewać, ale ocena na bookingu (9/10!) jest moooooocno wyolbrzymiona.

– Małgosia & Bartek

Dzień 2 (4.04.2019)

Sepilok - Rainforest Discovery Center

Wracając z Kinabatangan zatrzymaliśmy się po drodze w Rainforest Discovery Center. Bardzo uprzejma pani w kasie pozwoliła nam zostawić wielkie plecaki na czas spaceru. W całym parku nie było słychać żadnych miejskich hałasów, jedynie odgłosy dżungli. Spotkaliśmy w sumie może pięć osób, więc czuliśmy się jakbyśmy byli sami w wielkim lesie. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć z bliska kilka niespłoszonych zwierząt, na przykład wielką wiewiórkę, stado dzioborożców i półtorametrowego warana. Bardzo ekscytująca była droga do najstarszego drzewa w Sabah, które miało ponad 1000 lat. Z głównej trasy spacerowej skręciliśmy w wąską i krętą ścieżkę, która błądziła w gąszczu drzew. Spod naszych nóg co chwilę uciekały jaszczurki szeleszcząc stertami ogromnych, suchych liści. Tuż nad głowami latało mnóstwo wielkich motyli. Najbardziej spodobały nam się te, z półprzezroczystymi skrzydłami, które wyglądały jak szybująca serwetka. Lasy na Borneo są pełne drzew belian (Eusideroxylon zwageri), które rosną niesłychanie wolno. Ich drewno jest bardzo twarde, dlatego większość konstrukcji, które widzieliśmy na Borneo była właśnie z belianu. Z tego powodu w Indonezji i Sarawaku (drugi malezyjski stan na Borneo) eksport belianu pod jakąkolwiek postacią jest zakazany. Drzewa tego gatunku są wpisane na listę roślin chronionych. Po zobaczeniu z bliska olbrzymiego okazu, największego w całym stanie Sabah, dalsza droga poprowadziła nas na mosty łączące wieże widokowe w koronach drzew. Właśnie tam, na wysokości 26 metrów nad ziemią, widzieliśmy grupę siedmiu dzioborożców. Cały park bardzo nam się spodobał, był jak wprowadzenie do dżungli dla początkujących.

– Małgosia & Bartek