Kota Kinabalu

Dzień 1 (28.03.2019)

Pierwsze Kota za płota

Kota Kinabalu jest stolicą stanu Sabah, który obejmuje północną część malezyjskiego fragmentu Borneo. Według opinii znalezionych w sieci i zasłyszanych podczas naszej podróży nie jest warte szczególnej uwagi. Jednak chcąc zwiedzić Borneo, ciężko ominąć to miasto, bo jest dobrze skomunikowane z resztą wyspy. Z tego powodu byliśmy w Kota aż trzy razy.

Pierwszy wieczór spędziliśmy tu po przylocie z Johor Bahru. Z lotniska dojechaliśmy do centrum autobusem za 5 MYR od osoby. Akurat padał lekki deszcz, a miasto wydawało się dużo bardziej azjatyckie niż Singapur. Wąskie knajpki wylewały się na pozastawiane samochodami brudne ulice na których kłębili się ludzie. Od razu poczuliśmy klimat podróży po zakamarkach świata. Nasz hostel (Halo hostel) znajdował się dwie ulice dalej i wyróżniał się pomalowaną fasadą oraz zamiecionym chodnikiem. Próby negocjacji ceny z panem na recepcji nie przyniosły skutku, więc zarezerwowaliśmy pokój przez booking.com (80 MYR). Pokój był nieduży, ale odnowiony i w dobrym stanie, jedynie widok z okna znacząco odstawał od reszty. Po szybkim prysznicu ruszyliśmy na zwiedzanie, jednak bardzo szybko okazało się że opinie o mieście nie są przesadzone. Poza widokiem na morze i port o zachodzie słońca nic nie przykuło naszej uwagi. Powłóczyliśmy się trochę po nadmorskim targu, gdzie do późnych godzin można kupić owoce, ryby, a nawet leżące luzem na drewnianych stołach surowe mięso. Pomimo warstwy błota na ziemi wszyscy chodzą w japonkach, podczas gdy my rozważaliśmy zdobycie gumiaków. Sprzedawcy na nasz widok próbowali wcisnąć nam cokolwiek i byli bardzo rozczarowani naszymi odmowami. Skusiliśmy się jedynie na kokosa i grillowaną rybę. Wyglądała najzwyczajniej z dostępnych, ale miała kolorowy brzuch i wciąż zastanawiamy się czy nie była złapana na rafie koralowej. Na pewno stamtąd pochodziły półmetrowe homary, trzydziestocentymetrowe ślimaki i inne olbrzymy uwięzione w akwariach na Sea Food Market (Jalan Kampung Air 4). Nigdy wcześniej takich nie widzieliśmy i aż żal pomyśleć, że przeznaczeniem tych pięknych okazów był grill. Po spacerze wróciliśmy do hostelu, bo następnego dnia czekała nas podróż do Kudatu. Busik odjeżdża z tego samego miejsca gdzie wysiedliśmy z autobusu lotniskowego. Jednak nie ma on stałego rozkładu, odjeżdża kiedy znajdzie się komplet pasażerów. Akurat mieliśmy szczęście, bo załapaliśmy się na dwa ostatnie miejsca, ale i tak na odjazd musieliśmy poczekać około pół godziny - okazało się, że kierowca miał do przewiezienia jakiś dodatkowy pakunek.

Między miastami jest niecałe 200 km, a podróż trwa około 3 godzin. W naszym busie było 9 pasażerów i dwójka dzieci, które siedziały na wąskiej ławce, tyłem do kierunku jazdy. Pasy były tylko przy niektórych fotelach, a droga wąska i dziurawa. Zupełnie nie przeszkadzało to kierowcy, który bił rekordy prędkości i wyprzedzał każdy napotkany samochód. Ta pełna wrażeń przejażdżka kosztowała 30 MYR od osoby. Na miejscu uprzejmy kierowca pomógł nam znaleźć transport, za 60 MYR zostaliśmy przewiezieni 30 km do Secret Place - celu naszej podróży.

Dzień 2 (01.04.2019)

Kota po raz drugi

Podróż powrotna była bardzo podobna do tej do Kudat. Tym razem busik był trochę mniejszy, a fotele wygodniejsze. Pasy działały tylko na jednym z naszych miejsc, a kierowca był chyba jeszcze odważniejszy niż poprzedni. Udało nam się wsiąść wcześniej i zająć długą kanapę z dwoma zagłówkami (po lewej i prawej stronie, pod oknami). Bardzo się zdziwiliśmy, kiedy naganiacz postanowił dosadzić tam jeszcze kogoś, ale uprzejmie wpuściliśmy zawoalowaną panią na środek. To z kolei było chyba zaskoczeniem dla niej, zwłaszcza że najwyraźniej bardzo nie chciała nawet musnąć obcego mężczyzny, bo całą drogę pchała się na Małgosię.

Z powrotem w Kota, udaliśmy się do sprawdzonego hostelu. Tym razem trafił się nam pokój bez lokalnych widoków, bo po prostu wcale nie miał okien. Był wieczór, a my chcieliśmy uzupełnić zapas Pantenolu, więc udaliśmy się na poszukiwanie apteki. Po drodze przypadkiem trafiliśmy na inny food market, który był dużo czystszy i spokojniejszy. Sprzedawcy nie próbowali nam nic wcisnąć, skupiając się na przygotowaniu potraw, a przy stolikach siedzieli lokalni mieszkańcy. Spodobały nam się ryby z grilla, które wyglądały zupełnie zwyczajnie, a kiedy okazało się że kosztują 5 MYR za sztukę, zamówiliśmy cały talerz. Do tego świeży kokos i okazało się że nawet w Kota może być przyjemnie. Jesteśmy początkującymi blogerami, więc najpierw jemy, a potem żałujemy że nie zrobiliśmy zdjęć, więc musicie nam uwierzyć na słowo.

Następnego dnia wcześnie rano ruszyliśmy na lotnisko, bo samolot do Sandakanu mieliśmy o 8:45. Tu warto wspomnieć o azjatyckiej konkurencji Ubera - Grab. Pomimo znacznie mniejszej interakcji z kierowcami, braku możliwości negocjowania cen oraz niepewnej dostępności samochodów w mniej popularnych lokalizacjach, jest to zdecydowanie najwygodniejsza i najtańsza forma przemieszczania się w azjatyckich miastach. Aplikacja została nam polecona przez naszego gospodarza w Johor, a gdy tylko kupiliśmy malezyjską kartę SIM z internetem, stała się naszą podstawową formą transportu.

Dzień 3 (05.04.2019)

Do trzech razy Kota

Powrotny samolot z Sandakanu mieliśmy o 10:00, więc już po 40 minutach lądowaliśmy w Kota. Oryginalny plan zakładał, że dopiero następnego dnia wsiądziemy na prom i popłyniemy do Brunei. Jednak, żeby nie marnować czasu, postanowiliśmy spróbować zrobić to od razu i prosto z lotniska pojechaliśmy na przystań promów Jesselton Point. O ile nie było już możliwości dotrzeć do Brunei, to o 13:30 był prom na wyspę Labuan, która jest punktem przesiadkowym w drodze do Brunei. Uznaliśmy, że zdecydowanie lepiej poznać tę wyspę, niż spędzić kolejny dzień w Kota i natychmiast kupiliśmy bilety. Godzinę później machaliśmy na pożegnanie temu nieciekawemu, ale bardzo istotnemu w naszej podróży miastu.

– Bartek