Singapur

Dzień 0 (24.03.2019)

Naszą podróż rozpoczęliśmy od zwiedzania Singapuru. Lecieliśmy z Warszawy Qatar Airways z przesiadką w Doha. Miało być szybko, ale niestety nastąpiło 2 godzinne opóźnienie. W środku nocy nie jest to najlepsza wiadomość, chociaż sytuację poprawiła karimata którą mieliśmy w bagażu podręcznym. Na plus dla Qatar Airways, trzeba też policzyć roznoszone w środku nocy food-packi oraz możliwość dostania kocy (wystarczy poprosić!). Piloci starali się nadrobić, ale i tak na lotnisku Changi w Singapurze wylądowaliśmy o 16:30 z ponad 1,5 godzinnym opóźnieniem. Za radą znajomej zaplanowaliśmy nocleg w Johor Bahru, w Malezji ze względu na znacznie niższe ceny. Jedyną wadą była konieczność codziennego przekraczania granicy. Informacja wizualna na lotnisku była dość kiepska, zresztą wiedza w informacji turystycznej również. Dopiero po 45 minutach udało nam się trafić do punktu MRT (Singapurskie metro) w terminalu T2, gdzie dobrze poinformowany pan, wyjaśnił nam jak trafić na przystanek autobusowy i dotrzeć do Woodlands Checkpoint (858, cena 2,60S$) do Woodlands Bus Interchange, a następnie przesiadka na 950 (cena 1,70S$). Podróż do przesiadki miała trwać około godziny, ale okazało się to mocno niedoszacowane. Pomimo że autobus przez 3/4 trasy pędził po autostradzie, to na końcu zaczął kluczyć, przejeżdżając przez każdą ulicę w Woodlands, co w efekcie zajęło ponad 2 godziny. Na szczęście mieliśmy ze sobą bluzy, bo klima działała na całego. Dojazd do granicy był w miarę sprawny, podobnie jak jej przekroczenie, jednak w Johor byliśmy dopiero koło 22. Bardzo zmęczeni dojechaliśmy taksówką do wynajmowanego pokoju. Za 3 kilometrową podróż zapłaciliśmy 10,90 MYR (około 10 PLN). Korzystaliśmy z najtańszych taksówek (czerwone samochody malezyjskiej produkcji). Bez problemu mieszczą się w nich 2 osoby z bagażem. Teoretycznie można je zamówić telefonicznie, ale nam się to nie udało. W JB Sentral budka taksówek znajduje się w pobliżu jednego z wyjść. Należy kupić w niej bilet, który daje się jednemu z oczekujących taksówkarzy. Prawdopodobnie przejazd tą samą taksówką “na licznik” byłby troszkę bardziej opłacalny, ale nam nie udało się przekonać do tego taksówkarza przy dworcu.

– Bartek

Dzień 1 (25.03.2019)

River Safari & Night Safari

Szukając w Internecie informacji co zobaczyć w Singapurze na każdej stronie pojawiało się Zoo. Ogród podzielony jest na trzy części - River Safari, Night Safari i część główną. Wstęp do jednego parku kosztuje 32 lub 35 dolarów, więc sporo, ale można też dostać łączony bilet na dwa, trzy lub cztery parki (jeszcze jeden ogród z ptakami znajduje się w innej części Singapuru, dojazd tam zajmuje około godziny). Nasz wybór padł na bilet łączony do wszystkich parków, chociaż początkowo chcieliśmy iść tylko do dwóch. Przez spore opóźnienia przy przekraczaniu granicy byliśmy w Zoo o 16.00, a ogród jest zamykany o 18.00. Dlatego zwiedzanie głównej części zostawiliśmy na inny dzień i zaczęliśmy od River Safari. Wracając do opinii z Internetu to właśnie ta część parku zbiera najniższe oceny. Według większości ludzi (prawie każda opinia na TripAdvisor!) RS warto odwiedzić tylko ze względu na… pandy. Według mnie to spora przesada, bo reszta jest bardzo ciekawa. Są tam ryby, małpki, krokodyle, manaty, ptaki, wspaniała flora i przepięknie przygotowane ścieżki. A jedyna panda siedziała w ogromnym klimatyzowanym pomieszczeniu i chowała się w pobliżu swojego miejsca do spania. Szczerze mówiąc było to dość rozczarowujące. Elementem wyróżniającym singapurskie Zoo od tych w Polsce są klatki ze zwierzętami, do których możemy wejść! Zwierząt oczywiście nie powinno się dotykać, ale malutkie małpki chętnie przychodzą do ludzi, siedzą na barierkach i biegają po lianach nad głowami.

Po krótkiej przerwie na kolację udaliśmy się do Night Safari i od razu zdradzę, że to mój ulubiony punkt zwiedzania Singapuru. Nie spodziewałam się, że kawałek Zoo w nocy może być tak ciekawy. W ciemności zupełnie inaczej patrzy się na otaczającą naturę, a ścieżki są bardzo gęsto zarośnięte tropikalnymi roślinami. Nie raz jakiś mały zwierzak przebiegł nam drogę i nie raz tuż nad naszymi głowami przeleciał nietoperz. Do tego czuliśmy się jakbyśmy byli w tym parku sami! Rzesze ludzi czekały na przewóz kolejką, zupełnie jakby myśleli, że to jedyny sposób na zwiedzanie. Obserwowaliśmy stado sześciu lwic, słyszeliśmy wołającego je lwa. Poza tym widzieliśmy mnóstwo zwierząt nocnych, ale znowu moim ulubionym elementem wycieczki były klatki, do których można wejść. Tym razem z… wielkimi nietoperzami. Malaysian Night Fox ma prawie metrową rozpiętość skrzydeł, a tułów wielkości małego kota. Wygląda przerażająco i uroczo jednocześnie. Latające liski mijaliśmy w klatce na wyciągnięcie ręki i bardzo musiałam się powstrzymywać przed pogłaskaniem tych słodkich istot.

Po tak ciekawej wycieczce czekał nas późny powrót do domu, w tym przeprawa przez granicę. Jeśli zastanawialiście się kiedyś jacy turyści jedzą w sieciówkowych restauracjach, to teraz już wiecie, że bardzo zmęczeni. Po 23.00 zamówiliśmy dwa zestawy typowego jedzenia w KFC, które na drugiej połowie globu smakowało tak samo źle. Nie mieliśmy wyjścia, bo o tej porze wszystko było zamknięte, ale złota rada brzmi: nie jedzcie w KFC.

– Małgosia

Dzień 2 (26.03.2019)

Marina Bay

Chcieliśmy być dzielni i nie dać się jetlagowi. Wyszło jak wyszło. Już o 12 poszliśmy na śniadanie do sąsiedniego domu, który polecił nam gospodarz. Dostaliśmy przekrój kolorystyczny bliżej nieokreślonego produktu spożywczego. Po zjedzeniu połowy doszliśmy do wniosku, że to azjatyckie pierogi faszerowane zieloną cebulką (zielony), kapustą (żółty) i pastą z czerwonej fasoli z dodatkami, których nie dało się zidentyfikować (szary, żółty, fioletowy). Po tym eksperymencie musieliśmy dojeść wietnamskim śniadaniem. Tym razem przejście przez granicę okazało się bardziej czasochłonne. Paszport jednej z osób przed nami wyświetlił ostrzeżenie w systemie pograniczników. Pani dobrowolnie oddała się w ręce policji, na którą musieliśmy czekać aż 15 minut. Było późno, więc złapaliśmy bezpośredni autobus do centrum (żółty Causewaylink). Na miejscu Małgosia została moim GPSem i zaprowadziła mnie do Chinatown, po drodze zahaczając o Little India. Tym razem wszystko poszło zgodnie z planem. Okazuje się, że można nawigować po papierowej mapie i iść prawie prostą drogę do celu. Na start odwiedziliśmy meczet Sułtana, przed wejściem do którego trzeba było ubrać długie spódnice (mężczyźni) i wdzianka (kobiety). Hulał tam przyjemny wiatr i panowała pobożna atmosfera. Później ruszyliśmy w matecznik dżungli. Betonowej. Było gorąco, a Singapur niestety nie zachwycał. W Chinatown zjedliśmy Laksę - tradycyjną malezyjską zupę na mleku kokosowym z dużą ilością kurkumy. Na deser miały być fasolowe lody, ale niestety nie udało nam się ich znaleźć. Wieczór spędziliśmy przy Marina Bay, podziwiając wieżowce i biegaczy. Było bardzo głośno, miejsko i tłumnie. Mocno zmęczeni wsiedliśmy w MRT, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu. W Johor wybraliśmy się na pobliski food-market, żeby zjeść kolację. W Malezji zazwyczaj bez problemu można dogadać się po angielsku, ale tu sprzedawcy prawie nie znali tego języka. Wybór padł na rodzinny straganiki serwujący chińskie jedzenie. Na ladzie leżały liście, makarony i mnóstwo innych pysznych składników. Mając dość ryżu, poprosiliśmy o zastąpienie go właśnie makaronem (noodle) w wybranych daniach. Obsługujący nas chłopak zaprzeczył i powiedział “Mi Hun”, co my radośnie potwierdziliśmy. Jakież było nasze zdumienie, gdy dostaliśmy… cztery osobne potrawy. Okazało się, że “Mi hun”, to tradycyjny malezyjski makaron z woka serwowany z kurczakiem (lub innym dodatkiem) i warzywami. Kolacja była bardzo sycąca.

– Bartek

Dzień 3 (27.03.2019)

Spore Zoo

Na ostatni dzień pobytu zostawiliśmy Singapurskie Zoo. Do ogrodu dotarliśmy dopiero na 15, ze względu na brak odpowiednich autobusów na granicy. Czasu nie było za wiele, ale i tak dzień był pełen wrażeń. Podobnie jak pozostałe parki, Zoo jest przyjaźnie urządzone i pozwala zbliżyć się do zwierząt w niespotykany gdzie indziej sposób. Większość klatek z drapieżnikami posiada sekcje z szybą, tak by móc w pełni podziwiać zwierzęta. Bardzo spodobał nam się wybieg dla żyraf. Posiada platformę na której można stanąć oko w oko z żyrafą i to dosłownie na wyciągnięcie ręki. Na platformę normalnie wchodzi się za opłatą w porze karmienia, ale była już zamknięta więc wkradliśmy się tam nielegalnie. Miasto zakazów obudziło w nas potrzebę rebelii. Ciekawostką jest również kilka gatunków małp, które żyją wolno na terenie Zoo. Można dostrzec je w koronach drzew. Podobnie jak w poprzednich ogrodach najciekawszą atrakcją była otwarta, wielka klatka ze zwierzętami. Były w niej motyle, ptaki, nietoperze, małpki i małe gryzonie. Nasze serca skradł po raz kolejny nietoperz, najbardziej kolorowy kogut na świecie z fioletowo-seledynowym grzebieniem i tukan, który przyleciał specjalnie dla nas i grzecznie pozował do zdjęcia.

– Bartek

Może to dziwne, że opisując wycieczkę do wielkiego miasta-państwa piszemy w większości o ogrodzie zoologicznym, ale to miejsce naprawdę zasługuje na wyróżnienie. A Singapur jest po prostu wielkim miastem z ogromnymi budynkami, pełnym samochodów, betonu i zakazów. Jeszcze jedna charakterystyczna rzecz, która szczególnie się wyróżniła to zupełny brak rowerów. Przez cały pobyt spotkaliśmy czterech dzielnych rowerzystów i mnóstwo zakazów jazdy. Nie zwiedziliśmy każdego zakątka miasta, ale moim zdaniem te trzy dni, które tam spędziliśmy wystarczyły, żeby poczuć klimat miejsca i pojechać dalej.

– Małgosia